niedziela, 25 marca 2018

Mój Kłobook oswojony



Trzeba Wam wiedzieć, że "kłobook" nie jest ani literówką ani przejęzyczeniem.

Czym więc jest?

Na to pytanie postaram się odpowiedzieć poniżej...



Zacząć należałoby jednak od początku. I tak... za mądrymi księgami powtarzając:

Kłobuk (także kołbuk) to domowy demon występujący w mitologii słowiańskiej, przybierający zwykle postać czarnego kota, koguta lub kury (koniecznie zmokłej). Jego głównym zajęciem było pomnażanie, w miarę swoich skromnych czarcich możliwości, majątku gospodarza, w którego domostwie przyszło mu mieszkać. Owo pomnażanie jednak było cokolwiek niejednoznaczne moralnie, bowiem odbywało się ono kosztem dóbr okolicznych mieszkańców – mówiąc prościej: kłobuk znosił do obejścia kradzione sąsiadom drobiazgi. Oprócz tego potrafił także znaleźć i przyprowadzić zagubionego domownika, co zapewne bardzo przydawało się co poniektórym przy okazji suto zakrapianych uroczystości sąsiedzkich.
Skąd jednak można było takiego koguta-przewodnika dla trzeźwych inaczej sobie zorganizować? Otóż trzeba było zakopać pod progiem poroniony płód, który po siedmiu dniach (tygodniach lub latach w zależności od wersji) winien domagać się chrztu a w razie odmowy tegoż przez gospodarzy, zmienić w pełnoprawnego kłobuka na ich usługach. Milutko prawda? Formą mniej makabryczną było przyciągnięcie jedzeniem i "oswojenie" błąkającego się czarnego kota, koguta lub kury (koniecznie zmokłych), które to miały dużą szansę okazać się wypędzonymi przez poprzednich właścicieli kłobukami. Bo jeżeli usługi kłobucze gospodarzom nie odpowiadały (czy to ruszyło ich sumienie, że kraść to jednak nieładnie, czy też demon zwyczajnie się lenił w ich mniemaniu) takiego lokatora można było się pozbyć. Chciałoby się zapytać "I wtedy co?" Ano g*wno... I to dosłownie. Bo po przepędzeniu, wszystkie dary zniesione przez kłobuka zmieniały się właśnie w miły sercu każdego rolnika..... nawóz. Taka tam czarcia odpłata za niegościnność...

Czy się więc różnią "kłobuk" i "kłobook".

Cóż... KŁOBOOK jest demonem raczej wewnętrznym, którego bytności fizycznej praktycznie nie uświadczam. Obecność swoją zaznacza z reguły poprzez zwiększającą się na półkach ilość książek i wprost proporcjonalnie zmniejszającą się ilość środków na koncie oszczędnościowo-rozliczeniowym. Kłobook to licho sprawiające, że nawet idąc do sklepu po marchewkę na zupę, potrafię wrócić z książką – dobrze jeśli również z tą marchewką. Będzie szeptał do ucha "weź... przecież jeszcze jej nie masz... przecież zawsze ją chciałaś... postawisz na półeczce, będziesz podziwiać i głasiać". Przypuszczam, iż nowożytna medycyna nazwa takie przypadki zaburzeniami psychicznymi a nie objawami ingerencji uwspółcześnionego demona... ale kto by się tam przejmował nowożytną medycyną.



Mój kłobook to jednak bies oswojony. Z biegiem czasu doszliśmy bowiem do swoistego porozumienia – on nie każe mi przepuszczać całej wypłaty a ja pozwalam mu od czasu do czasu zaszaleć – zwłaszcza jeśli jest promocja. Bo trzeba Wam wiedzieć, że to poniekąd dzięki jego ingerencjom stałam się łowczynią promocji, poszukiwaczką wyprzedaży i tropicielką przecen a moje indiańskie imię zapewne brzmiałoby Buszująca W Koszykach Z Książkami. Nigdy chyba jeszcze nie zdarzyło mi się zapłacić za książkę jej ceny okładkowej a wiele z moich zbiorów zdobyłam za dosłownie parę złotych za sztukę – czasem tylko trzeba wiedzieć gdzie szukać i uzbroić się w cierpliwość.
Obcowanie z kłobookiem dodatkowo sprawia, że czasem sprzątanie czy inna robota leży odłogiem a ja chodzę niewyspana. Bo gdzieś z tyłu głowy słyszysz "jesssszcze jeden rozdział" mimo, że jest już dobrze po północy. I nawet jeśli w dzień mam wolną chwilę by przysiąść z książką, tak po ludzku, na pół godzinki, to wtedy zmawiają się we dwóch: Kłobook i Pan Zdzisław*... no i jak mam wstać kiedy uwali się na mnie sześć kilo ciepłego, mruczącego, zadowolonego z siebie lenistwa?... oj przeczytam jeszcze jeden rozdział, no trudno... oj książka się skończyła...

I tak sobie jakoś powoli żyjemy w tym tandemie.

I o tym naszym wspólnym życiu – moim i mojego Kłobooka - będzie ta historia...

Pan Zdzisław - chętny wspólnik radosnych kłobooczych szelmostw. Ani on czarny ani zmokły ale z pewnością magiczny...




..........................................................................................
*Pan Zdzisław jest "Panem" bo jak to kiedyś mądrze powiedział jeden nie całkiem zwyczajny kot:
Nie wiadomo, dlaczego wszyscy mówią do kotów "ty", choć jako żywo żaden kot nigdy z nikim nie pił bruderszaftu.

Michaił Bułchakow "Mistrz i Małgorzata"