Miniony
weekend* na PGE Narodowym upłynął
pod znakiem pióra i słowa
– obywały
się
tam bowiem, dziewiąte
już,
Warszawskie Targi Książki.
Jak
zapowiadałam
byliśmy
tam i my z Kłobookiem...
...i tak
naprawdę
działo
się
tyle, że
nawet nie wiem od czego zacząć.
Tak więc
część
pierwsza moich targowych wynurzeń
będzie,
mam wrażenie,
odrobinę
chaotyczna. Taki wstępniaczek
do bardziej uporządkowanych
już
relacji. Piszę
w liczbie mnogiej, bo trudno byłoby
upchnąć
wszystko co mi się
kotłuje
pod czaszką,
w jednym wpisie.
Jak
wspomniałam
w sobotę
na facebookowo-kłobookowym
profilu, już po jednym dniu, Kłobook
doznał
trwałego
wytrzeszczu, ja nabawiłam
się
oczopląsu
i bólu karku (od kręcenia
głową
na wszystkie strony) a nogi wlazły
mi tam, gdzie plecy tracą
swą
szlachetną
nazwę.
Tak na marginesie polecam zaglądać
na mordkoksiążkę
(LINK), bo znacznie częściej
niż
na blogu można
tam znaleźć
jakieś
nowe informacje o kłobooczych
szaleństwach,
zwłaszcza
w obliczu braku czasu i energii, tak jak to było
w sobotę
i niedzielę
– wiadomo szybciej i łatwiej
napisać
4 zdania, niż
cały
"poważny"
post blogowy.
Powinnam
jeszcze zaznaczyć
jedną
rzecz (i to chyba nawet bardziej na początku,
ale nic to).
Mimo, iż
od organizatorów targów otrzymałam
wejściówkę
blogerską
(kurcze, jak to poważnie
brzmi), poszłam
tam jako czytelniczka a nie blogerka. Nie afiszowałam
się
z tym, nie targałam
na szyi plakietki wpiętej
w identyfikator, nie zagadywałam
każdego,
nie rzucałam
się
na bogu ducha winnych autorów, nie robiłam
skrzętnie
notatek na spotkaniach autorskich i panelach dyskusyjnych... Po
prostu BYŁAM,
ciesząc
się
miejscem i atmosferą.
W zasadzie to gdzieś
po drodze stwierdziłam,
że
może
jednak na blogerkę
się
nie nadaję,
bo nie obfotografowywałam
wszystkiego i wszystkich, nie mówiąc
już
o sweetfociach z autorami i tym podobnych (nienawidzę
tego jak wychodzę na zdjęciach i
unikam jak mogę).
Tak więc
jeśli
oczekujecie pierdyliarda selfików przy każdym
stoisku oraz ze wszystkim co się rusza i ma coś
wspólnego z rynkiem wydawniczym, to się
zawiedziecie. Sorry, to nie ja.
Wracając
do tematu... Nawet 12 godzin łażenia
(jak wyszłam
po 8:00 to wróciłam
przed 21:00) okazało
się
czasem niewystarczającym
na wszystko co chciałabym
zobaczyć,
posłuchać,
podotykać
oraz kupić
i zawlec do domu. Cóż,
znalazłam
się
w raju, który szybko okazał
się
piekłem
– bo jak zostawić
te wszystkie piękne,
nowe, pachnące
farbą drukarską
(ludzie odurzają
się
na przeróżne
sposoby) książeczki,
kiedy bez wygranej w totka i ciężarówki
na parkingu niewykonalnym jest zabranie ich wszystkich ze sobą. No jak?
Pierwsze,
co mnie przywitało
to... tłum,
który stał
się
immanentną
częścią
bycia na targach i towarzyszył
mi przez cały
czas. Jeśli
kiedyś
jeszcze usłyszę
od kogoś,
że
ludzie w tym kraju nie czytają,
to osobiście
za rok zawlokę delikwenta na Narodowy i położę
w bramie wejściowej
– niech na własnych
plecach poczuje ciężar
swoich błędnych
przekonań.
Całe
to mrowie ludności
było
o tyle niegroźne
co uciążliwe.
Zwłaszcza
osobniki zatrzymujące
się
na środku
alejki, grupki które właśnie
tu i teraz będą
dyskutować
na tematy wysokie i kulturalne oraz "madki" (bo inaczej ich
nazwać
nie można)
tarasujące
pół
przejśćia
wózkami,
bo one sobie muszą pokonwersować stojąc obok siebie.
Żeby
nie było,
normalne jednostki, także dzieciate, również
występowały i to
w ilościach
na szczście
większych,
niż
te wspomniane wcześniej. Było to szczególnie irytujące
w sytuacjach, kiedy trzeba się
było
teleportować
na drugą
stronę
stadionu bo (parafrazując
klasyka) tu się
kończy,
tam się
zaczyna... i to już,
teraz, natychmiast.
Abstrahując
od powyższego,
organizację
całego
przedsięwzięća
muszę pochwalić,
bo wszystko szło
całkiem
sprawnie - począwszy
od wejścia,
po zaplecze techniczne paneli i spotkań
autorskich. Na każdym
niemal kroku spotkać
można
było
osoby w żarówiastych, żółto-zielonych
kamizelkach, chętne
do udzielenia potrzebnych informacji lub pomocy oraz ogarniające
komitety kolejkowe w ogonkach (niektórych naprawdę
potężnych,
liczących
nawet kilkaset osób) po autografy.
Kolejną
rzeczą
wartą
wspomnienia była
mijająca
mnie w pewnym momencie "procesja" z urzędującym
Prezesem Rady Ministrów, Mateuszem Morawieckim – zdjęcia
nie zrobiłam,
bo zanim się
zorientowałam
skąd
gościa
znam, to już
przedefilowali dalej. Jednak dla osób "niemedialnych"
trochę
zabawnie to wygląda
jak najpierw tłum się rozstępuje przed tuptającą tyłem do
kierunku jazdy zgrają dziennikarzy, następnie idą jakieś (pewnie
ważne) ludki w garniturach, w środku pochodu ON, wkoło niego
orbitują inne ważne ludki w garniturach i ochrona, a na końcu
kolejna zgraja krawaciarzy. Po czym tłum zwiedzających ponownie
zwiera swe szeregi. No normalnie Mojżesz, Morze Czerwone i
uciekinierzy z Egiptu - budżetowa wersja dla ubogich.
Osobiście
większą część czasu spędzałam na panelach dyskusyjnych i
spotkaniach z autorami. Zajmowały mi one na tyle znaczącą część
czasu, że nie byłam w stanie przetrząsnąć stoisk wydawniczych
tak dokładnie, jakbym tego chciała. Niemniej i tak kilka rzeczy
nabyłam i jestem z tego powodu mega zadowolona (a Kłobook to w
ogóle na razie śpi syty w jakimś cichym kąciku świadomości).
Ale o
tym "co?" i "za ile?" może już następnym
razem... Choć nie doszliśmy nawet do połowy pierwszego dnia (mojej
bytności rzecz jasna, czyli soboty)...
..........................................................................................
*Tak,
tak. Zdaję
sobie sprawę,
że
Targi trwały
już od czwartku 17 maja, ale chciałam
zaznaczyć
(bo może
ktoś
nie wie), iż
normalni ludzie, aby mieć
na artykuły pierwszej potrzeby, to jest: książki,
czekoladę,
żarcie
dla kota i chleb, (uwaga niespodzianka) od poniedziałku
do piątku
(a niektórzy
nawet w innych dniach) chodzą
do pracy.
..........................................................................................