wtorek, 22 maja 2018

Warszawskie Targi Książki 2018 – Rozdział 1: "Na początku był chaos"


Miniony weekend* na PGE Narodowym upłynął pod znakiem pióra i słowa – obywały się tam bowiem, dziewiąte już, Warszawskie Targi Książki.


Jak zapowiadałam byliśmy tam i my z Kłobookiem...
...i tak naprawdę działo się tyle, że nawet nie wiem od czego zacząć. Tak więc część pierwsza moich targowych wynurzeń będzie, mam wrażenie, odrobinę chaotyczna. Taki wstępniaczek do bardziej uporządkowanych już relacji. Piszę w liczbie mnogiej, bo trudno byłoby upchnąć wszystko co mi się kotłuje pod czaszką, w jednym wpisie.


Jak wspomniałam w sobotę na facebookowo-kłobookowym profilu, już po jednym dniu, Kłobook doznał trwałego wytrzeszczu, ja nabawiłam się oczopląsu i bólu karku (od kręcenia głową na wszystkie strony) a nogi wlazły mi tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę
Tak na marginesie polecam zaglądać na mordkoksiążkę (LINK), bo znacznie częściej niż na blogu można tam znaleźć jakieś nowe informacje o kłobooczych szaleństwach, zwłaszcza w obliczu braku czasu i energii, tak jak to było w sobotę i niedzielę – wiadomo szybciej i łatwiej napisać 4 zdania, niż cały "poważny" post blogowy.

Powinnam jeszcze zaznaczyć jedną rzecz (i to chyba nawet bardziej na początku, ale nic to). 
Mimo, iż od organizatorów targów otrzymałam wejściówkę blogerską (kurcze, jak to poważnie brzmi), poszłam tam jako czytelniczka a nie blogerka. Nie afiszowałam się z tym, nie targałam na szyi plakietki wpiętej w identyfikator, nie zagadywałam każdego, nie rzucałam się na bogu ducha winnych autorów, nie robiłam skrzętnie notatek na spotkaniach autorskich i panelach dyskusyjnych... Po prostu BYŁAM, ciesząc się miejscem i atmosferą. W zasadzie to gdzieś po drodze stwierdziłam, że może jednak na blogerkę się nie nadaję, bo nie obfotografowywałam wszystkiego i wszystkich, nie mówiąc już o sweetfociach z autorami i tym podobnych (nienawidzę tego jak wychodzę na zdjęciach i unikam jak mogę). Tak więc jeśli oczekujecie pierdyliarda selfików przy każdym stoisku oraz ze wszystkim co się rusza i ma coś wspólnego z rynkiem wydawniczym, to się zawiedziecie. Sorry, to nie ja.

Wracając do tematu... Nawet 12 godzin łażenia (jak wyszłam po 8:00 to wróciłam przed 21:00) okazało się czasem niewystarczającym na wszystko co chciałabym zobaczyć, posłuchać, podotykać oraz kupić i zawlec do domu. Cóż, znalazłam się w raju, który szybko okazał się piekłem – bo jak zostawić te wszystkie piękne, nowe, pachnące farbą drukarską (ludzie odurzają się na przeróżne sposoby) książeczki, kiedy bez wygranej w totka i ciężarówki na parkingu niewykonalnym jest zabranie ich wszystkich ze sobą. No jak?

Pierwsze, co mnie przywitało to... tłum, który stał się immanentną częścią bycia na targach i towarzyszył mi przez cały czas. Jeśli kiedyś jeszcze usłyszę od kogoś, że ludzie w tym kraju nie czytają, to osobiście za rok zawlokę delikwenta na Narodowy i położę w bramie wejściowej – niech na własnych plecach poczuje ciężar swoich błędnych przekonań. Całe to mrowie ludności było o tyle niegroźne co uciążliwe. Zwłaszcza osobniki zatrzymujące się na środku alejki, grupki które właśnie tu i teraz będą dyskutować na tematy wysokie i kulturalne oraz "madki" (bo inaczej ich nazwać nie można) tarasujące pół przejśćia wózkami, bo one sobie muszą pokonwersować stojąc obok siebie. Żeby nie było, normalne jednostki, także dzieciate, również występowały i to w ilościach na szczście większych, niż te wspomniane wcześniej. Było to szczególnie irytujące w sytuacjach, kiedy trzeba się było teleportować na drugą stronę stadionu bo (parafrazując klasyka) tu się kończy, tam się zaczyna... i to już, teraz, natychmiast.


Abstrahując od powyższego, organizację całego przedsięwzięća muszę pochwalić, bo wszystko szło całkiem sprawnie - począwszy od wejścia, po zaplecze techniczne paneli i spotkań autorskich. Na każdym niemal kroku spotkać można było osoby w żarówiastych, żółto-zielonych kamizelkach, chętne do udzielenia potrzebnych informacji lub pomocy oraz ogarniające komitety kolejkowe w ogonkach (niektórych naprawdę potężnych, liczących nawet kilkaset osób) po autografy.

Kolejną rzeczą wartą wspomnienia była mijająca mnie w pewnym momencie "procesja" z urzędującym Prezesem Rady Ministrów, Mateuszem Morawieckim – zdjęcia nie zrobiłam, bo zanim się zorientowałam skąd gościa znam, to już przedefilowali dalej. Jednak dla osób "niemedialnych" trochę zabawnie to wygląda jak najpierw tłum się rozstępuje przed tuptającą tyłem do kierunku jazdy zgrają dziennikarzy, następnie idą jakieś (pewnie ważne) ludki w garniturach, w środku pochodu ON, wkoło niego orbitują inne ważne ludki w garniturach i ochrona, a na końcu kolejna zgraja krawaciarzy. Po czym tłum zwiedzających ponownie zwiera swe szeregi. No normalnie Mojżesz, Morze Czerwone i uciekinierzy z Egiptu - budżetowa wersja dla ubogich.

Osobiście większą część czasu spędzałam na panelach dyskusyjnych i spotkaniach z autorami. Zajmowały mi one na tyle znaczącą część czasu, że nie byłam w stanie przetrząsnąć stoisk wydawniczych tak dokładnie, jakbym tego chciała. Niemniej i tak kilka rzeczy nabyłam i jestem z tego powodu mega zadowolona (a Kłobook to w ogóle na razie śpi syty w jakimś cichym kąciku świadomości).

Ale o tym "co?" i "za ile?" może już następnym razem... Choć nie doszliśmy nawet do połowy pierwszego dnia (mojej bytności rzecz jasna, czyli soboty)...



..........................................................................................
*Tak, tak. Zdaję sobie sprawę, że Targi trwały już od czwartku 17 maja, ale chciałam zaznaczyć (bo może ktoś nie wie), iż normalni ludzie, aby mieć na artykuły pierwszej potrzeby, to jest: książki, czekoladę, żarcie dla kota i chleb, (uwaga niespodzianka) od poniedziałku do piątku (a niektórzy nawet w innych dniach) chodzą do pracy.
..........................................................................................


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz