czwartek, 18 lipca 2019

P.S. Jestem na haju


Długo mnie nie było. Prawda. Ale znalazło się wreszcie coś co sprawiło, że wyłuskałam się wreszcie z oparów marazmu blogo-tfu-rczego: 
Post Scriptum Mileny Wójtowicz.


Nie jest to co prawda jakaś świeżynka wydawnicza, bo ukazała się nakładem Wydawnictwa Jaguar ponad rok temu (kwiecień 2018). Niemniej w moje ręce trafiła dopiero teraz i to na skutek całkiem przyjemnego zrządzenia losu... ale o tym może kiedy indziej. Skupmy się na temacie...

Brzeg – niespełna 40-tysięczne, nadodrzańskie miasteczko, gdzieś w połowie drogi między Opolem a Wrocławiem. Zwykłe wydawałoby się. Ale tylko na pierwszy rzut oka. Bo już przy drugim, trzecim a już na pewno kolejnym, zwłaszcza takim kątek oka, pokazuje się, że nie tak do końca. Na cmentarzu straszy duch w rozdeptanych klapkach nieśmiertelnej marki na K, w lokalnym zakładzie rozładowują półtonowe gabaryty a wózków widłowych nie ma nawet dla zachowania pozorów... i jakoś nikomu to nie wadzi. Przynajmniej do czasu. Aż ducha ktoś próbuje nieprofesjonalnie egzorcyzmować kilkoma workami soli a w zakładzie ma miejsce „zdarzenie potencjalnie wypadkowe” mające znamiona (znaczy plamy po srebrnej farbie) wskazujące na konkretne... hmmm... osoby, jako ofiary docelowe. Co z tym wspólnego mają Piotr Strzelecki i Sabina Piechota, nie-do-końca-ludzie prowadzący świetnie prosperującą firmę o dość niecodziennej klienteli? Jak psycholog, coach i doradca „duchowy” z zamiłowaniem do lawendowych świeczuszek i muzyki relaksacyjnej wraz ze specjalistką ds. BHP z zaawansowanym cukroholizmem, mają poradzić sobie z kryminalną intrygą, w której sprawca w końcu sięga po ostre... kołki? Na te i inne pytania odpowiedzi znajdują się w książce o enigmatycznym tytule Post Scriptum


I naprawdę chciałabym powiedzieć, że Milena Wójtowicz trzyma poziom, że jest to coś czego po, znanym mi i lubianym od dawna, Podatku się spodziewałam, że książka jest dobra, ciekawa i stanowi odpowiednią wakacyjną rozrywkę... Chciałabym, ale nie mogę.

Bo to było by horrendalne niedopowiedzenie graniczące z herezją. Post Scritpum jest po prostu jedyną w swoim rodzaju ikoną – nie bójmy się tego słowa – zaje(bdwa)bistości. I zaprawdę powiadam Wam, jest to moja osobista opinia, za którą nikt mi nie zapłacił ani w żaden inny sposób materialnie nie spowodował jej wyrobienia. A tekst niniejszy piszę będąc na haju Post-czytelniczym.
Książka jest cudowna, świetna i przewspaniała. Humor, wartkie dialogi i akcja wręcz przelewają się przez zakładki okładki nie mieszcząc się w jej kompaktowych, bo obejmujących tylko 300 stron standaryzowanego maszynopisu, objęciach. Nie jest to książka, którą udało mi się przeczytać – ja ją połknęłam. Ledwo się zaczęła a już zamajaczył ostatni akapit końcowego rozdziału. Spłakałam się ze śmiechu jak hybryda bobra z norką, zwłaszcza w obliczu zaskakująco dobrego zrozumienia dla uniwersalnej geograficznie, stereotypowej wiejsko-małomiasteczkowej mentalności bohaterów i otoczenia. Same postacie są wyraziste, aż do przerysowania, ale dzięki temu idealnie wpasowują się w styl i klimat powieści. Zwłaszcza żeńska część obsady. Śmiem po cichu twierdzić, że byłaby to świetna lektura dla feministek (choć pewnie i tak by się do czegoś z nudów doczepiły).

Wady, poza stanowczo zbyt małą ilością stron i delikatną przewidywalnością niektórych drobnych wątków, znalazłam trzy. I to bardziej techniczne niż formalne. Literówki znaczy. Pewnie jeszcze przez jakiś czas będę się zastanawiać czy ramka z dyplomem na pierwszej stronie faktycznie jest przedszkolna czy w zamyśle autorki miała być jednak przeszklona...


P.S. Jak dobrze, że na półce stoi już i czeka Vice Versa.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz