Długo
mnie nie było. Prawda. Ale znalazło się wreszcie coś co sprawiło,
że wyłuskałam się wreszcie z oparów marazmu blogo-tfu-rczego:
Post Scriptum Mileny Wójtowicz.
Nie
jest to co prawda jakaś świeżynka wydawnicza, bo ukazała się
nakładem Wydawnictwa Jaguar ponad rok temu (kwiecień 2018).
Niemniej w moje ręce trafiła dopiero teraz i to na skutek całkiem
przyjemnego zrządzenia losu... ale o tym może kiedy indziej. Skupmy się na temacie...
Brzeg
– niespełna 40-tysięczne, nadodrzańskie miasteczko, gdzieś w
połowie drogi między Opolem a Wrocławiem. Zwykłe wydawałoby się.
Ale tylko na pierwszy rzut oka. Bo już przy drugim, trzecim a już
na pewno kolejnym, zwłaszcza takim kątek oka, pokazuje się, że
nie tak do końca. Na cmentarzu straszy duch w rozdeptanych klapkach
nieśmiertelnej marki na K, w lokalnym zakładzie rozładowują
półtonowe gabaryty a wózków widłowych nie ma nawet dla
zachowania pozorów... i jakoś nikomu to nie wadzi. Przynajmniej do
czasu. Aż ducha ktoś próbuje nieprofesjonalnie egzorcyzmować
kilkoma workami soli a w zakładzie ma miejsce „zdarzenie
potencjalnie wypadkowe” mające znamiona (znaczy plamy po srebrnej
farbie) wskazujące na konkretne... hmmm... osoby, jako ofiary
docelowe. Co z tym wspólnego mają Piotr Strzelecki i Sabina
Piechota, nie-do-końca-ludzie prowadzący świetnie prosperującą
firmę o dość niecodziennej klienteli? Jak psycholog, coach i
doradca „duchowy” z zamiłowaniem do lawendowych świeczuszek i
muzyki relaksacyjnej wraz ze specjalistką ds. BHP z zaawansowanym
cukroholizmem, mają poradzić sobie z kryminalną intrygą, w której
sprawca w końcu sięga po ostre... kołki? Na te i inne pytania
odpowiedzi znajdują się w książce o enigmatycznym tytule Post Scriptum.
I
naprawdę chciałabym powiedzieć, że Milena Wójtowicz trzyma poziom,
że jest to coś czego po, znanym mi i lubianym od dawna, Podatku się
spodziewałam, że książka jest dobra, ciekawa i stanowi
odpowiednią wakacyjną rozrywkę... Chciałabym, ale nie mogę.
Bo
to było by horrendalne niedopowiedzenie graniczące z herezją. Post
Scritpum jest po prostu jedyną w swoim rodzaju ikoną – nie bójmy
się tego słowa – zaje(bdwa)bistości. I zaprawdę powiadam Wam,
jest to moja osobista opinia, za którą nikt mi nie zapłacił ani w
żaden inny sposób materialnie nie spowodował jej wyrobienia. A
tekst niniejszy piszę będąc na haju Post-czytelniczym.
Książka
jest cudowna, świetna i przewspaniała. Humor, wartkie dialogi i
akcja wręcz przelewają się przez zakładki okładki nie mieszcząc
się w jej kompaktowych, bo obejmujących tylko 300 stron
standaryzowanego maszynopisu, objęciach. Nie jest to książka,
którą udało mi się przeczytać – ja ją połknęłam. Ledwo się
zaczęła a już zamajaczył ostatni akapit końcowego rozdziału.
Spłakałam się ze śmiechu jak hybryda bobra z norką, zwłaszcza w
obliczu zaskakująco dobrego zrozumienia dla uniwersalnej
geograficznie, stereotypowej wiejsko-małomiasteczkowej
mentalności bohaterów i otoczenia. Same postacie są wyraziste, aż
do przerysowania, ale dzięki temu idealnie wpasowują się w styl i
klimat powieści. Zwłaszcza żeńska część obsady. Śmiem po
cichu twierdzić, że byłaby to świetna lektura dla feministek
(choć pewnie i tak by się do czegoś z nudów doczepiły).
Wady,
poza stanowczo zbyt małą ilością stron i delikatną
przewidywalnością niektórych drobnych wątków, znalazłam trzy. I
to bardziej techniczne niż formalne. Literówki znaczy. Pewnie
jeszcze przez jakiś czas będę się zastanawiać czy ramka z
dyplomem na pierwszej stronie faktycznie jest przedszkolna czy w
zamyśle autorki miała być jednak przeszklona...
P.S.
Jak dobrze, że na półce stoi już i czeka Vice Versa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz